W najbliższą niedzielę (24 maja) czeka nas druga tura wyborów prezydenckich. Gdyby decyzja o wyniku została rozstrzygnięta już w pierwszej turze, mniej niż połowa pełnoletnich obywateli zadecydowałaby o tym, kto zostanie prezydentem całego kraju. A czy nie powinno być tak, że każdy obywatel ma obowiązek - zamiast prawa - głosu?

Niska frekwencja to problem nie tylko tegorocznych wyborów prezydenckich. Od początku wolnych wyborów (prezydenckich, ale też parlamentarnych) do urn wyborczych przychodzi mniej więcej zaledwie połowa uprawnionych do głosowania. Można narzekać, że nie utożsamiam się z żadnym z kandydatów, więc na wybory nie idę, ale czy nie będzie to mobilizować polityków do jeszcze mniejszych starań…

Są kraje, w których obowiązywała lub też nadal obowiązuje dyscyplina głosowania poparta obowiązkiem wyborczym – Singapur, Australia, Brazylia, czy europejskie jak Belgia, Włochy, Hiszpania. Różne są metody ściągania obywateli do urn wyborczych – najczęściej kara grzywny, czy też pozbawienia pewnych praw obywatelskich. Ale też i stosowanie sankcji podatkowych (np. w Hiszpanii podniesienie stawki PIT o 2 punkty procentowe).

A gdyby tak zamiast kija, dać marchewkę i uzależnić prawo do korzystania z ulg podatkowych od obowiązku wyborczego? W 2013 roku ok. 25% wszystkich podatników skorzystało z różnego rodzaju odliczeń/ zwolnień/ zachęt podatkowych pomniejszając swój przychód lub dochód do opodatkowania (do najbardziej popularnych należały: ulga na dziecko, ulga mieszkaniowa, wydatki na cele rehabilitacyjne, darowizny, ulga internetowa). Ciekawe, ilu z nich stało się beneficjentami wyboru tej drugiej połowy społeczeństwa, która jednak głosuje? To bardzo proste dodać jeszcze jeden warunek określający prawo do ulgi: przysługuje ona podatnikowi, który w ciągu ostatnich pięciu lat uczestniczył we wszystkich wyborach powszechnych. Kto jest za?