Wiele ostatnio mówi się i pisze o problemie zatorów płatniczych. Ofiarami niepłaconych w terminie faktur mogą być wszyscy przedsiębiorcy, choć zapewne to ci najmniejsi odczują brak płynności finansowej najszybciej. Państwo podejmuje w tym zakresie różne inicjatywy ustawodawcze, m.in. regulując terminy płatności w transakcjach handlowych, czy wprowadzając różne mechanizmy podatkowe (ulga na złe długi). Szkoda jednak, że z drugiej strony to samo państwo – rękami fiskusa – kwestionuje stosowane przez podatników rozwiązania, które same rozwiązują problem i są zgodne z prawem.

Bierzesz zaliczkę, czyli nie jesteś przedsiębiorcą

W szczególności mikro i mali przedsiębiorcy muszą bardzo starannie oceniać swoją zdolność finansową. Wystarczy bowiem jedna nieopłacona w terminie faktura od nabywcy, a wywróci się cały łańcuch finansowy, gdyż zabraknie środków na opłacenie faktur zakupowych i firma staje. W takich przypadkach ci przedsiębiorcy, którzy mają odpowiednie możliwości negocjacyjne, starają się uzyskać od swoich nabywców przedpłaty / zaliczki, jeśli to możliwe to nawet w wysokości 100% transakcji. Czy jest w tym coś złego albo czy takie działanie w dzisiejszych czasach należy uznać za podejrzane lub naganne? Moim zdaniem nie. Zdanie fiskusa jest jednak inne. Coraz częściej w ocenie organów podatkowych pojawia się stwierdzenie, że skoro dany przedsiębiorca otrzymywał zaliczki na poczet swojej sprzedaży i tymi zaliczkami opłacał towary/usługi, które nabywał to… nie ponosił ryzyka ekonomicznego swojej działalności, a w konsekwencji… nie prowadził działalności gospodarczej, jako podatnik VAT.

Wyłączając przypadki szczególne, jak np. tzw. karuzele podatkowe, takie podejście organów podatkowych jest sprzeczne z logiką i zasadami prowadzenia działalności gospodarczej. Przecież właściwe ustawienie przepływów finansowych w takim przypadku jak opisany powyżej należy uznać za sukces przedsiębiorcy, który potrafił właściwie zarządzić jednym z największych ryzyk prowadzonej działalności, czyli ryzykiem utraty płynności finansowej i własnej niewypłacalności. Sprowadzanie tych przypadków do twierdzenia, że przedsiębiorca uzyskujący zaliczki (nawet 100%) od swoich kontrahentów nie prowadzi działalności gospodarczej (bo nie ponosi ryzyka gospodarczego) nie znajduje żadnego oparcia w przepisach. Przy tak rozumianym ryzyku ekonomicznym, przedsiębiorcy uzyskujący wydłużone terminy płatności od swoich dostawców, w połączeniu z szybszym otrzymywaniem środków od swoich nabywców (czyli efektywnie pracujący za „cudze” środki finansowe), również uznani zostaną za podmioty nieprowadzące działalności gospodarczej i nie podatników VAT.

Dość „egzotyczne” są też twierdzenia niektórych urzędników skarbowych, którzy wskazują, że przecież „normalny” przedsiębiorca, zamiast uzyskać zaliczkę od nabywcy mógł przecież wziąć kredyt w banku i wówczas nie byłoby problemu z oceną jego „samodzielności” ekonomicznej. Biorąc pod uwagę koszty takiego działania (prowizje i opłaty, a więc i niższy zysk przedsiębiorcy), obciążenia administracyjne, czas, czy też zwyczajną zdolność kredytową mikro-przedsiębiorcy, w mojej ocenie trafność takich twierdzeń urzędników jest mocno dyskusyjna.

Ukryty „test przedsiębiorcy”, czy „test należytej staranności” – kto obleje ten ma problem

Czy ktoś pamięta jeszcze o mitycznej swobodzie prowadzenia działalności gospodarczej? Wydaje się, że w ostatnim czasie zbyt często organy podatkowe próbują wejść w rolę cenzora przedsiębiorcy oceniając, czy sposób w jaki zaprojektował on i prowadzi swój biznes jest odpowiedni. Nie poświęcając uwagi pytaniu, skąd urzędnicy mogą mieć wiedzę i doświadczenie w prowadzeniu działalności gospodarczej, zwrócę uwagę na dwa aspekty, które w mojej ocenie mogą leżeć u podstaw tak skrajnie restrykcyjnego podejścia fiskusa. Po pierwsze: tzw. „Metodyka szacowania należytej staranności”, czyli opracowany przez Ministerstwo Finansów dokument (wytyczne) dla organów podatkowych, dzięki któremu miały one lepiej rozumieć i właściwiej stosować tzw. przesłankę istnienia / braku należytej staranności VAT przy ocenie kontrahentów, będąc jednocześnie wskazówką dla uczciwych podatników jak nie wplątać się w karuzelę VAT-owską. W dokumencie tym – pośród wielu wskazówek i przesłanek oceny – znajduje się również informacja o tym, że podmiotem nieprowadzącym rzeczywistej działalności gospodarczej w ocenie MF może być taki, który żąda 100% przedpłat, by tymi środkami zapłacić za nabywane towary (nie ponosi ryzyka ekonomicznego). Na pewno zdarzają się takie przypadki i okoliczności, które w połączeniu z innymi mogą świadczyć o konieczności ostrożnego podejścia do relacji z takim podmiotem, ale czy przekładanie tej jednej przesłanki w oderwaniu od innych na kwestię niezwiązaną z jakąkolwiek karuzelą VAT to właściwa droga dla urzędników skarbowych? Moim zdaniem tak płytko rozumiana przesłanka ponoszenia ryzyka ekonomicznego nie prowadzi do właściwej oceny statusu przedsiębiorcy na gruncie VAT – tym bardziej, że art. 15 ust. 2 i ust. 3 ustawy o VAT wskazują znacznie szerszy katalog przesłanek, które należy weryfikować łącznie by właściwie ocenić status podatnika VAT. Otwartym pozostaje również pytanie, czy takie działanie organów podatkowych nie jest formą stosowania tzw. „testu przedsiębiorcy” w praktyce, pomimo braku uchwalenia przepisów odnoszących się wprost do takiego testu.

Daleko idące konsekwencje

Skąd bierze się takie podejście fiskusa, trudno ocenić. Ale to, że może ono być druzgocące w szczególności dla mikro i małych przedsiębiorców, dostrzec można dużo łatwiej. Trzeba jednak również pamiętać, że mikro i małe firmy nie działają w próżni tylko w gospodarce i w różnych łańcuchach dostaw – także w relacji z większymi podmiotami. Zakwestionowanie statusu VAT takich przedsiębiorców, z uwagi na rzekomy brak ponoszenia ryzyka ekonomicznego, uderzy również w ich kontrahentów poprzez próbę zakwestionowania prawa do odliczenia VAT naliczonego. W mojej ocenie kwestionowanie statusu VAT podatników przez organy podatkowe idzie w wielu wypadkach za daleko. Za chwilę okaże się, że również przedsiębiorca prowadzący swoją działalność przy użyciu laptopa, smartfona, i swojej głowy, korzystający z tzw. wirtualnego biura lub powierzchni co-workingowej również nie jest przedsiębiorcą – a może już się to dzieje…